Wprowadzanie biletów zintegrowanych, pozwalających na korzystanie z różnych środków transportu, jest zagadnieniem z jednej strony bardzo prostym, a z drugiej – bardzo skomplikowanym. Prostym – ponieważ użytkowanie tego rodzaju „gadżetu” jest bardzo proste, wręcz wchodzi w nawyk. Złożonym – gdyż dogadać się musi szereg podmiotów, o sprzecznych nierzadko interesach.
W największym uproszczeniu: można wyobrazić sobie, że na jakimś obszarze funkcjonuje niezintegrowana oferta dwóch podmiotów. Każdy ma swoje bilety, każdy gromadzi wpływy ze swoich biletów. Suma tych wpływów (czysto hipotetyczna – wszak nie są one fizycznie nigdzie sumowane) jest pewną wielkością, do której można się odnosić. W końcu efektem integracji powinno być zwiększenie tej sumy. Tak, właśnie. I to jest pierwszy krok w myśleniu. Zatem jako priorytet strony (czyli te dwa podmioty) powinny przyjąć, że forsy powinno być więcej. Druga kwestia to podział tej forsy. To, o czym należy pamiętać, to wtórność tej kwestii. Najpierw staramy się (razem), by tort był jak największy, a dopiero później zastanawiamy się, jak go pokroić. Oczywiście, zasady krojenia tortu mogą i powinny być ustalone uprzednio, farsą byłaby wszak sytuacja zastanawiania się, gdzie się podział nóż nad pachnącym świeżością wypiekiem.
To tytułem wstępu. Z perspektywy pasażera bilety zintegrowane kojarzą się (w polskich realiach) z jednym z dwóch modeli. Albo, zgodnie z modłą warszawską, konkretny bilet, dzięki honorowaniu w „podmiotach trzecich”, staje się biletem zintegrowanym, albo też, jak ma to miejsce w Trójmieście, oprócz biletów zindywidualizowanych do oferty, w drodze porozumienia, wprowadza się bilety typu „all included”.
Można (tak, można!) dyskutować nad sensownością biletów zintegrowanych, ale dobrze jest dać wybór ludziom, tak aby mogli „wybrać nogami” (czy raczej portfelem). Źle się natomiast dzieje, gdy tworzy się sztuczne bariery, utrudniające wprowadzanie takich rozwiązań. Skoro bowiem w komunikacji miejskiej obowiązują inne ulgi niż w komunikacji regionalnej (w dużym uproszczeniu), to w jaki sposób należy naliczać ulgi w przypadku biletów obowiązujących w obu rodzajach przewozów?
No właśnie, tego pytania nie powinno być. Nie, daleki jestem od tego, aby wprowadzać „małe Chiny” i wszystkich ubierać w jednolite mundurki. Natomiast zagadnienie to powinno być w taki sposób uregulowane (w formie mechanizmów, a nie dekretów!), aby pytanie o sposób naliczania ulgi w ogóle było bezprzedmiotowe. W praktyce bowiem, i to jest smutne, sytuacja ta prowokuje nie konkretnie działania na rzecz zmiany zasad, lecz zebranie tabuna konsultantów, głowiących się nad rozwiązaniem problemu. Problemu, którego przecież nie powinno być…